W 2001 roku poznałem Ambasadora Meksyku w Polsce – Francisco José Cruza Gonzáleza. Ówczesna rezydencja ambasadora mieściła się w przepięknym, warszawskim pałacyku nad brzegiem jeziorka na Ochocie. Do dyspozycji gości były małe łódeczki z baldachimami. Serwowano meksykańskie smakołyki. Ten niezwykle otwarty, przeuroczy człowiek zainspirował mnie swoim krajem, zapragnąłem tam pojechać i od pierwszej podróży pokochałem ten kraj całym sercem.
W Meksyku nie przeżyłem ani jednej chwili rozczarowania. Myślę, że bez względu na to czego oczekujemy od pobytu w kraju Azteków, każdy znajdzie coś dla siebie. Turystom ceniącym komfort, piękne widoki, wspaniałe plaże i dobre jedzenie proponuję Cancún. Słońce świeci tu właściwie przez cały rok. Ten turystyczny ośrodek mieści się na północnym-wschodzie półwyspu Jukatan, nad Morzem Karaibskim, na Rivierze Maya. Cancún rozciąga się, podobnie jak polski Hel, na wąskim bo jedynie 400-metrowym pasie ziemi ciągnącej się przez 21 kilometrów. Lotnisko jest bliziutko. Bus dojeżdża do centrum miasta w 25 minut.
Niegdyś to była malutka wioska Majów. Jeszcze w 1970 roku mieszkało tu zaledwie 100 osób zajmujących się rybołówstwem i uprawą papryczek chili. Dziś mieszka tu ponad 600 tysięcy osób zatrudnionych głównie w hotelach i restauracjach. Cancún podzielone jest na dwie strefy. Turystyczną i lokalną. Tam, gdzie są hotele, restauracje, sklepy i inne atrakcje turystyczne, nie ma domów mieszkalnych. Nie ma też wyznaczonych plaż hotelowych. Wszystkie plaże są otwarte i bezpłatne. Możecie opalać się i kąpać codziennie w innym miejscu. Z Cancùn można wypłynąć promem na Isla Mujeres lub statkiem na wyspę Cozumel. Spędziłem w Cancùn bardzo miły tydzień. W następnym wpisie opowiem szczegółowo, co można tu robić.
Warszawa, 10.08.2006 r., czasu lokalnego 11.53